Mama, lekarz, przedsiębiorca! - rozmowa z Martą Żołnowską, właścicielką "astronomicznej" kliniki.
- Małgorzata Wesołowska

- 11 sty 2021
- 9 minut(y) czytania
Dzisiejszy wywiad chciałabym poświęcić pani doktor Marcie Żołnowskiej, specjalistce pediatrii i neurologii, prowadzącej badania kliniczne dotyczące leków przeciwpadaczkowych, właścicielce krakowskiej kliniki, która zgodziła się porozmawiać o tym, jak rodzicielstwo wygląda z perspektywy pediatry, z jakimi trudnościami boryka się młody lekarz kreując swoją zawodową drogę i na co się przygotować marząc o własnej prywatnej praktyce lekarskiej. Z rozmowy dowiecie się także, co ma wspólnego medycyna z astronomią i szybkimi samochodami :). Zapraszam gorąco do lektury!

MW: Pani Marto, zacznę od pytania tendencyjnego 😊. Kiedy Pani zdecydowała, że zostanie lekarzem? Czy to była zabawa strzykawkami od małego, czy jednak jakieś inne wydarzenie spowodowały taką decyzję? A może to był naturalny proces wyboru?
MŻ: Jako dziecko sporo chorowałam, pamiętam dokładnie co najmniej 3 pobyty w szpitalu. Myślę, że takie doświadczenie gdzieś w człowieku zostaje. Moja mama jest farmaceutą (bliskość środowiska medycznego też pewnie miała znaczenie) i jej delikatna zachęta gdzieś tam towarzyszyła moim planom edukacyjnym. Jednak jeden konkretny moment w życiu miał większe znaczenie dla tej decyzji. Miałam może 10, może 12 lat, oglądałam program dokumentalny o szpitalu dziecięcym w Krakowie w Prokocimiu. Byłam pod wrażeniem tego miejsca i postanowiłam, że tam chcę pracować. No cóż, jest takie powiedzenie: „Bóg karze nas spełniając nasze marzenia...” 😊. Dopięłam swego i po studiach zaczęłam pracę w tym szpitalu. Spędziłam tam 12 lat i było to największe rozczarowanie mojego życia... (ha, ha).

MW: Czy będąc pediatrą, macierzyństwo jest łatwiejsze, czy wręcz przeciwnie? Zwłaszcza przy pierwszym dziecku?
MŻ: Czasami tak, czasami nie. Na pewno jest trochę łatwiej z nazwijmy to „techniczną obsługą”. Nie miałam tego lęku, który często widzę u młodych matek, żeby dziecko podnieść, sprawnie ubrać, rozebrać, wykąpać. Jest tez łatwiej, kiedy dziecko złapie katar, czy przeziębienie, bo nie trzeba szukać lekarza. Choć na tym koniec, z poważniejszymi sprawami zawsze udaję się do koleżanek - matka jako lekarz traci obiektywną ocenę i często rozum... (ha, ha). Ale są również trudne strony takiego macierzyństwa, inne lęki, jest bujna wyobraźnia, podbudowana solidną wiedzą. Trzeba umieć sobie z tym radzić. Kiedy dziecko boli noga, to jak każdy inny rodzic trzeba pomyśleć o stłuczeniu, a nie o nowotworze...
MW: Jaką mamą była młodziutka Pani Doktor Marta przy pierwszej córci – miała Pani mikroskop w oczach i widziała każdą bakterię w piaskownicy? Czy też raczej była mamą typu „Eeee….nic jej nie będzie. W najgorszym wypadku jedzie z nami lekarz”? 😊
MŻ: Lekarze-rodzice ponoć dzielą się na dwie grupy: tacy co przesadzają i tacy co wręcz przeciwnie... zdecydowanie należę do tej drugiej grupy! Myślę, że to trochę przez pryzmat pracy w dużym uniwersyteckim wielospecjalistycznym szpitalu, w którym wówczas pracowałam. Widziałam tyle ciężko chorych dzieci i ludzi z poważnymi problemami, że trudno mi było martwić się katarem, czy nawet rozbitym kolanem...
MW: Dlaczego wybrała Pani neurologię ? To dosyć „rzadka” specjalizacja towarzysząca pediatrii?
MŻ: To prawda, neurologów dziecięcych jest mało. Pierwsze lata po studiach, w trakcie specjalizowania się w pediatrii, spędziłam w oddziale Intensywnej Terapii Noworodka i Wcześniaka, w jednym z kilku miejsc w Polsce, gdzie ratowano najmniejsze urodzone dzieci, z masą ciała poniżej kilograma. To była trudna praca. 20 lat temu statystyki możliwości uratowania takiego malucha były przygnębiające. Wiele z tych dzieci narażonych było na powikłania związane ze skrajnym wcześniactwem. Miałam świadomość, że rola lekarzy nie skończy się dla nich z chwilą opuszczenia oddziału noworodkowego. Mózg jest bardzo wrażliwym organem, a jego uszkodzenie na tak wczesnym etapie ma ogromne konsekwencje wpływające na resztę życia. Chciałam wiedzieć jak ochronić ten mózg. Pierwotnie pomysł był taki, że będę neurologiem, który pracuje właśnie w takim miejscu, ale życie napisało inny scenariusz i robię teraz coś innego.
MW: Czy trudne sytuacje, zwłaszcza w przypadku niesienia pomocy dzieciom, wzmacniają lekarza czy są tymi chwilami, które potem wpływają na całą drogę zawodową? Szczęście, satysfakcja czy bezsilność – co częstsze?
MŻ: Chyba wszystko razem. W tym momencie moimi najczęstszymi pacjentami są dzieci z padaczką lekooporną. Bezsilność jest chlebem powszednim - no bo jak leczyć coś, co jest z definicji oporne na leki? Żeby nie zwariować, nie wypalić się zawodowo, musiałam przedefiniować cel mojej pracy - nie wyleczyć, a pomóc! Jeśli zmieni się podejście i w rozmowie z rodzicami szczerze nakreśli się plan: „Nie wyleczę, ale będę pomagać, postaram się, żeby codzienność była choć trochę łatwiejsza” - wtedy jest satysfakcja z każdego małego kroku naprzód. A szczęście? Czasami się udaje, wbrew wszystkiemu, i wtedy jest szczęście!

MW: Badania kliniczne – to kolejny etap Pani kariery. Może nam Pani o tym więcej opowiedzieć?
MŻ. Kiedy porzuciłam Szpital Uniwersytecki i zaczęłam pracę w prywatnym gabinecie, ogarnął mnie lęk, że utraciłam medycynę "przez duże M" i będę teraz zajmować się sprawami prostymi, a każdy skomplikowany przypadek będę musiała odsyłać kolegom. To było smutne, zaczęłam szukać możliwości rozwoju i tak trafiłam na badania kliniczne.
Każdy nowy lek przed zarejestrowaniem i dopuszczeniem do obrotu, musi być przetestowany. Najpierw powstaje myśl, potem cząsteczka w laboratorium, potem zaczynają się badania I, II, III i IV fazy. Oczywiście jest to eksperyment, więc musi być bardzo dokładnie przemyślany. Kilkudziesięciostronicowy protokół przewiduje niemal każdy scenariusz i jest zatwierdzony przez komisję bioetyczną - tę naszą krajową oraz międzynarodową, bo badania kliniczne nad nowymi lekami robione są zwykle w wielu ośrodkach na całym świecie jednocześnie, aby potem porównać wyniki. Oceniamy skuteczność nowego leku i jego bezpieczeństwo. W małym centrum, jak nasze, bierzemy udział zwykle w tych końcowych etapach, kiedy o leku już coś wiadomo, kiedy jego wstępny profil bezpieczeństwa został zbadany i pacjent może przyjmować go w domu, a my monitorujemy to leczenie. Czasami prowadzimy też badania I fazy i one wymagają hospitalizacji. Robimy je w szpitalu.
Jak już wcześniej wspominałam, mam bardzo wielu pacjentów z padaczką lekooporną. Dla nich każdy nowy lek to szansa na opanowanie napadów. Proces od momentu odkrycia nowej cząsteczki, do czasu zarejestrowania leku i jego dostępności w aptece zajmuje zwykle ok 10 lat. Dla pacjenta to za długo, żeby czekać. Pacjenci chcą podjąć ryzyko i spróbować w ramach eksperymentu. Robimy to razem.
MW: „Droga do niezależności w zawodzie lekarza”….pytanie otwarte i nieoczywiste? 😊
MŻ: Dla mnie bardzo ważne pytanie, bo niezależność jest dla mnie kluczowa. W tym zawodzie ponosimy ogromną odpowiedzialność za to co robimy. Nie wyobrażam sobie jak można jednocześnie odpowiadać, ale nie móc decydować... a z taką dziwną sytuacją spotykałam się pracując w Klinice Neurologii. Szpital Uniwersytecki rządzi się swoimi prawami, jest mocno zhierarchizowany. To nie było miejsce dla mnie, byłam zbyt asertywna i niepokorna (ha, ha). Jedyna droga do samodzielności dla mnie to był własny gabinet i taką właśnie podjęłam decyzję, choć nie było łatwo tak po prostu odejść...
MW: Czy można prowadzenie prywatnej praktyki powiązać z pracą w państwowych placówkach, szpitalu, przychodni? Czy to jednak czasowo i zawodowo niemożliwe?
Bycie lekarzem mimo wszystko jest zawodem wolnym. Wielu moich kolegów pracuje na kontraktach, na częściach etatów (u nas prowadzą na przykład kilku pacjentów w jednym programie klinicznym). To nie jest praca „od-do”. Często słyszymy niesprawiedliwe oceny, ze lekarz przyszedł na 9:00, a już o 12:00 wyszedł... no tak, bo pewnie taki ma kontrakt, a potem idzie w inne miejsce. Wszystko zależy od tego jak się te wszystkie grafiki poukłada i jakie ktoś ma zawodowe priorytety. U nas w centrum nie ma pracowni elektroencefalografii, a ponieważ opisuję te badania, robię to w innym miejscu. Poza tym jednym wyjątkiem, pracuję tylko u siebie.

MW: Pani Marto – obecnie razem ze wspólnikami prowadzi Pani poradnię „Plejady”. Skąd ta nazwa?
MŻ: Plejady to chyba najbardziej znana gromada gwiazd na niebie. Japońska firma Subaru (po japońsku - właśnie "Plejady") przyjęła ją jako logo swoich samochodów. Nazwa centrum nie jest medyczna - jest połączeniem dwóch pasji - astronomii mojego męża i motoryzacyjnej naszego wspólnika. Klinika miała też hasło "W miłej atmosferze", bo zakładając centrum to był nasz priorytet: dobra atmosfera, dla wszystkich pracowników, pacjentów, firm współpracujących z nami. Chyba się udało!
MW: Chciałabym porozmawiać chwilę o prowadzeniu firmy wspólnie z przyjaciółmi. Bardzo często wśród moich klientów poruszany jest ten temat (zarówno przed decyzją o założeniu spółki jak i w refleksjach, po latach) – czy warto wchodzić we wspólny interes z przyjaciółmi czy jednak nie? Z jednej strony fakt, że znamy kogoś stosunkowo lepiej niż innych, mamy zaufanie, myślimy, że mamy podobne poglądy – daje nam poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej, z przyjaciółmi relacje są jednak trudniejsze niż z obcą osobą, gdzie dużo łatwiej postawić granicę miedzy decyzjami biznesowymi a prywatnymi emocjami. Co Pani o tym sądzi?
MŻ: Mamy wyjątkowych wspólników i chyba to duże szczęście, bo nie zawsze tak dobrze się układa. Myślę, że u nas na tą dobrą współpracę wpłynęło kilka czynników. Bardzo podobna ‚struktura” obu par: panowie pełnią role managerów, my (kobiety) przyjmujemy pacjentów. Poza tym sztywny podział na medycynę dorosłą i dziecięcą - to dwa niezależne światy...
MW: Mój ulubiony temat: „pieniądze” (w końcu to blog o finansach 😉) Ulubiony, ponieważ nadal jest dla mnie zaskakujące, jak bardzo ludzie krępują się o tym rozmawiać i w jak duże zakłopotanie wprawia ich ten temat. Jednak, prowadząc własny biznes, nie da się go uniknąć. Co więcej, trzeba pieniądze „zrozumieć” i „polubić”. Czy będąc z wykształcenia lekarzem – miała Pani obawy, jak poradzi sobie ze stroną finansową własnego przedsiębiorstwa?
MŻ: Pewnie bym je miała, gdyby nie wsparcie mojego męża. Zawsze był moim managerem (ha, ha) i dzięki nie mu nie musiałam się zajmować tą kwestią. Myślę, że to byłoby bardzo trudne, gdybym do wszystkich spraw jakie mam na głowie, musiała jeszcze zająć się planowaniem finansów. Nie lubię tego i cieszę się, ze nie muszę.
Natomiast z pieniędzmi w prywatnej medycynie jest jeszcze inny kłopot - komercyjne usługi to cierpiący człowiek, który, czasem całkiem sporo, płaci za coś, co powinien mieć zagwarantowane przez państwo... to nie jest zbytek, czy fanaberia. Zawsze pojawia się temat ceny wizyty, która czasem może budzić zdziwienie. Trzeba pamiętać, ze lekarz to zawód, w którym nauka nigdy się nie kończy. Medycyna rozwija się w szalonym tempie - aby być na bieżąco trzeba stale w siebie inwestować. Zanim coś zostanie przetłumaczone na język polski, często jest już nieaktualne, dlatego wiedzy trzeba szukać „u źródła”. W ubiegłym roku byłam na fantastycznym szkoleniu z najnowszych metod leczenia padaczki lekoopornej, którego koszt przekraczał 2.000 EUR, W tym roku jesienią będę się szkolić w opisywaniu badań EEG - podobny koszt. Do tego dochodzą koszty podróży i zakwaterowania. Bardzo trudno jest sprostać takim wyzwaniom z pensji „systemowej” . To wręcz niemożliwe. Dlatego nie mam problemu z rozmawianiem o pieniądzach gdyż, jak ktoś powiedział: „Nie ważne ile ich masz, ważne co z nimi robisz”.
MW: Dlaczego kobiety (tendencyjnie, wiem 😊 ale statystycznie niestety częściej) wstydzą się przyznać, że lubią zarabiać lub zarabiają dobre pieniądze? A jeszcze częściej – wstydzą się „zaszaleć” i kupić sobie coś drogiego. Nie ma Pani wrażenia, że mężczyznom łatwiej przychodzi nagradzanie swojej ciężkiej pracy poprzez sprawienie sobie „czegoś fajnego”? Czy się mylę?
MŻ: Och, to chyba nie o mnie (ha, ha). Nie mam problemu z nagradzanie się za ciężką pracę!

MW: Jakich rad udzieliłaby Pani młodym lekarzom lub jeszcze studentom, którzy marzą o rozpoczęciu własnej, niezależnej praktyki w przeszłości?
MŻ: W tym momencie jest chyba najłatwiej jak tylko może być. Brakuje lekarzy praktycznie każdej specjalności. W niektórych obszarach, wystarczy otworzyć gabinet i grafik się sam zapełnia. Trzeba jednak pamiętać, że pacjentów utrzymuje się (zdobywa na dłużej) zaufaniem i doświadczeniem. A to jest proces wymagający czasu. Własna praktyka wymaga także początkowej inwestycji finansowej (i poczekania na jej zwrot), zwłaszcza w specjalizacjach wymagających wyposażenia gabinetu w specjalistyczny sprzęt.
MW: Jaki największy błąd mogą popełnić na starcie, Pani zdaniem?
MŻ: Nie wiem, czy można o tym mówić w kategoriach błędu, ale na pewno trzeba założyć, ze prywatna praktyka lekarska, to nie jest „biznes”, który ruszy z kopyta. To zawód związany z zaufaniem, o czym wspominałam, a ono nie przychodzi samo, na nie trzeba zapracować. Pacjenci muszą się przekonać, że chcą leczyć się właśnie u tego lekarza. Czasami budowa tego zaufania trwa latami, a z czegoś trzeba żyć....
Jeśli miałabym coś radzić młodszym kolegom - warto zacząć wcześnie pracować na to zaufanie. Można zacząć pracę u kogoś, np. w takim centrum jak nasze, nawet jedno popołudnie, i powoli ruszyć z budowaniem więzi lekarz-pacjent. Czasem młodzi lekarze boją się samodzielnej pracy, samodzielnych decyzji - wówczas warto znaleźć miejsce, gdzie będzie łatwy dostęp do kogoś bardziej doświadczonego - jak u nas.
To ciekawe, że w tak wielu dziedzinach popularny jest mentoring, jako sposób na rozwój zawodowy, a w medycynie nie ma tego w ogóle. Oczywiście w założeniach tak właśnie powinna przebiegać specjalizacja - każdy z nas ma kierownika specjalizacji, pod jego okiem kształci się, w końcu zdaje egzamin specjalizacyjny - ale to tylko założenia i z praktyką mają niewiele wspólnego. Niestety to nie działa dobrze w wielu miejscach. Z własnego doświadczenia pamiętam, że ani mój opiekun w czasie specjalizacji z pediatrii, ani z neurologii dziecięcej, nie pełnił dla mnie funkcji mentora. Była to wyłącznie formalność. W dużych szpitalach, gdzie prowadzone są specjalizacje, nie ma na solidny mentoring czasu, lekarze są zbyt obciążeni pracą. Małe przychodnie z kolei często nie mają akredytacji i nie prowadzą specjalizacji. W prywatnym gabinecie każdy zostaje sam. Szkoda. Wg mnie mentoring w medycynie byłby bardzo potrzebny. Jeśli ktoś chciałby zająć się leczeniem padaczki - zapraszam, bardzo chętnie podzielę się wszystkim co do tej pory udało mi się osiągnąć (ha, ha).

MW: Najtrudniejsza decyzja zawodowa, jaką Pani musiała podjąć?
MŻ: Odejście ze Szpitala Uniwersyteckiego, ale to była słuszna decyzja.
MW: Ma Pani córki, Pani Marto – czy jest Pani typem rodzica, który powoli zaczyna marzyć o przekazaniu praktyki w ręce córek/córki w przyszłości? Często w środowiskach lekarskich, czy prawniczych – rodzice nie mówią o tym głośno ale marzą o przekazaniu swojego dziedzictwa w ręce dzieci. Najczęściej – przewrotnie, jak to w życiu, dzieci mają inne plany….
MŻ. Wiadomo, bardzo bym chciała, jest sporo do przekazania, ale to trudne studia i trudna praca, to musi być motywacja z „wewnątrz” inaczej człowiek bardzo się będzie męczył. Starsza córka nie myślała nigdy o medycynie, młodsza, dziś świeżo upieczona licealistka czasem o tym mówi, ale nie naciskam. Nie chcę, żeby poszła tak dosłownie w moje ślady. Może nawet chciałbym, żeby znalazła się w tym miejscu, ale niech dojdzie własną drogą, niech sama wybiera którędy.
MW: Bardzo dziękuję za rozmowę! Mam nadzieję, że 2021 to będzie dobry (astrologicznie też 😊) rok!




















Komentarze